Feministka?

     Do takiego tytułu i poruszenia tej tematyki, takiego zdefiniowania swoich poglądów, natchnął mnie
ksiądz podczas mojej wizyty w jego kancelarii (17.02.2021), ale o samej wizycie innym razem.

    O sobie jako feministce zaczęłam myśleć od czasu, kiedy dostrzegłam ile mogę i ile potrafię. Kiedy wzięłam sprawy w swoje ręce i zawalczyłam. Zobaczyłam wtedy, że to nie jest tak, że marzenia się spełniają. Przeciwnie - marzenia trzeba spełniać. Trzeba brać życie za jaja i iść do celu. Moim głównym celem jest spokój. Od momentu kiedy postanowiłam, że nie będę użerać się z żadnym szefem, że będę żyć tam gdzie chcę, bo szkoda mi życia na podporządkowanie się czyjemuś widzimisię. 

    W jednej z wielu naszych rozmów z P. dotyczących naszych obserwacji tego, co dzieje się dookoła, usłyszałam od niego, że mam feministyczne poglądy. Mało tego -  On też je ma! Śmiałam się, bo wydawało mi się, że feministka to taka rozwrzeszczana babka, która z gołym biustem manifestuje swój sprzeciw wobec penisów i generalnie wszystkiego. 

    Feminizm jako ogólny światopogląd oswoiła mi chyba Joanna Keszka w spółce z Magdą Mołek. Ich podcasty "Rozważna i erotyczna" wiele moich własnych przekonań i odczuć pomogły mi poukładać, uporządkować i nazwać. 

    Dziś uważam się za feministkę czyli kobietę z jasno sprecyzowanymi potrzebami, potrafiącą dążyć do ich zaspokojenia, potrafiącą je określić i buntującą się wszelkim formom i przejawom ich zagłuszenia. Dokładnie tak samo świadoma jestem swoich praw i tak samo mocno zamierzam przeciwstawić się każdej próbie ich ograniczenia. 

     Cała ta umiejętność poukładania sobie wszystkiego, nazwania i nadania priorytetów przyszła z czasem. To proces, który wymagał skupienia się na własnych odczuciach - czy w danym układzie, w danej relacji jestem w zgodzie ze sobą? Czy pasuje mi, że ktoś mówi mi jak ma wyglądać moja codzienność, jak mam się czuć sama ze sobą, w jakiej relacji mam żyć z własnym mężem (!!) (taaaak, dostanie się nieco kościołowi). 

    Na pierwszy plan wysunęła się hipokryzja - zarówno w odniesieniu do relacji rodzinnych jak i, a może przede wszystkim, wspólnotowych kościoła katolickiego (choć jednego od drugiego odciąć się niestety w tym wypadku nie da). Zaraz za nią - patriarchat, ogólnie rozumiany - ciesz się, że masz "męża z dobrego domu", "dobrze trafiłaś", "bądź dla niego dobra", "a kiedy dzieci?", "kiedy pójdziesz do normalnej pracy, bo przecież dziećmi trzeba się zająć, a Ty tak różnie pracujesz"......     I śmiesznie i strasznie. Tragicznie, kiedy dostrzegłam, że takie podejście to nie są odosobnione przypadki. Chociażby bulwersujące się matki z przedszkola na przejaw przedsiębiorczości mojej córki, która zmotywowała wszystkie niemal dzieci do produkcji papierowych samolotów i sprzedaży za "grosz albo złotówkę" na bambusy dla umierających pand - taka mała dygresja. 

    I tak, krok po kroku, ze świadomością, że moje dzieci śledzą korelację między tym co mówię, a co robię, zaczynam znajdować siebie. 

Nie wygodnie mi w układzie, w którym oderwani od życia ludzie mówią mi, jak mam żyć i jak żyć mają moje dzieci. Nie są dla mnie autorytetem, a na siłę, przez poniżanie, zawstydzanie i straszenie, chcą się za taki uważać


Nie. 

Dziękuję. To nie moja bajka

Prześlij komentarz

0 Komentarze